Najnowszy film Jeremy Dysona i Andy Nymana media określiły jako błyskotliwy, sprawiający nocne koszmary, absolutnie genialny horror dziesięcioleci. Idealny na Dzień Dziecka. Jestem troszkę sceptyczny…
Nie będę się zbytnio rozwodził na temat ludzi, którzy oglądają filmy mające podnieść ich tętno i wywołać stan przedzawałowy. Ich wybór. Niech sobie nawet robią Dzień Dziecka w kinie przy tym obrazie. Niemniej mam wrażenie, że ten gatunek filmowy jest poniekąd odbiciem na płótnie perwersyjnej ciekawości i tęsknoty za cywilizacją śmierci. Katoliccy filmoznawcy, choćby ks. Marek Lis, przypominają, że kino ma doprowadzać człowieka do poznania dobra, prawdy i piękna. I to niekoniecznie piszę o filmach przesiąkniętych Bogiem, aż do brzegów perforacji taśmy 35 mm. Ok. Pasja Gibsona była straszna. 🙂 Myślę o filmach takich, po których nie trzeba brać hydroksyzyny i captoprilu, ale dających określony katharsis. Tak, by po wyjściu z kina, na mrocznym parkingu, nie czuć noża na gardle. Wspomnę też o świadectwach osób, które później szukały duchowej czy psychologicznej pomocy czując obecność kogoś w domu itp. Lata oglądania takiego kina może jednak „zryć” umysł.
Tymczasem tzw. smut movies wylewają na widza potoki barwnika o krwistym kolorze. Splat!FilmFest- HORROR FESTIVAL, który miał miejsce w Lublinie jest jednym z lokalnych przykładów. „Nie chcemy żadnych zafałszowanych, wypolerowanych, gładkich filmów – chcemy, aby były szorstkie, niewypolerowane, ale za to pełne życia; nie chcemy filmów w kolorze różowym – chcemy je w kolorze krwi”. (The Film-maker Cooperative, 1962, http://www.splatfilmfest.com/). Fascynacja kulturą śmierci nie jest czymś nowym. Jednakże w ostatnich latach dzięki takim filmom jak Piła i wszelkiej maści seriale o nieumarłych ta kultura wyszła z cienia filmów klasy B czy nawet C. Nie stała się kultowa, tylko dla wybranych, ale masowa. To wszystko dzięki marketingowi i prześciganiu się twórców filmowych w sztafecie pt. „Flaczki z naszej paczki”.
Nie rozumiem. Współczuję takiego gustu.